W poniedziałek 28 lipca 2008 roku w Warszawie po raz kolejny spotkali się dwaj znani liderzy sztuk walki w Polsce i równocześnie przyjaciele: soke Krzysztof Kondratowicz 11 dan i soke Ryszard Murat 10 dan.
W spotkaniu uczestniczył również inny lider sztuk walki i jednocześnie skarbnik Polskiej Federacji Dalekowschodnich Sztuk i Sportów Walki – mistrz Jarosław Duczmalewski 7 dan, który wykonywał fotografie.
Spotkanie odbyło się w mieszkaniu soke K.Kondratowicza przy ul. Karabeli 7 na warszawskim Bemowie.
O spotkaniach soke Krzysztofa Kondratowicza 11 dan i soke Ryszarda Murata 10 dan w ostatnich miesiącach informowaliśmy w następujących artykułach:
Spotkanie przyjaciół: Krzysztofa Kondratowicza i Ryszarda Murata 15 maja 2008 roku w Warszawie,
Kolejne spotkanie przyjaciół: Krzysztofa Kondratowicza i Ryszarda Murata 16 lipca 2008 roku w Warszawie.
Głównym celem niniejszego spotkania była sygnalizowana już wcześniej kwestia przygotowywania przez soke Ryszarda Murata 10 dan książki pt. „Wielki mistrz jiu-jitsu i jego dzieło – Krzysztof Kondratowicz”.
W trakcie spotkania
soke Krzysztof Kondratowicz 11 dan
i soke Ryszard Murat 10 dan
omawiali kwestie
przygotowywanej książki:
„Wielki mistrz jiu-jitsu i jego dzieło
– Krzysztof Kondratowicz”.
W trakcie spotkania omówiono szczegóły tego przedsięwzięcia, a soke Krzysztof Kondratowicz 11 dan przekazał soke Ryszardowi Murat do wykorzystania w przygotowywanej książce cały szereg materiałów źródłowych oraz archiwalnych fotografii. Dokonano też wielu uzgodnień szeregu tematów.
Soke Krzysztof Kondratowicz
11 dan przekazał soke Ryszardowi Muratowi
do wykorzystania
w przygotowywanej książce wiele materiałów źródłowych
oraz archiwalnych fotografii.
Ponadto omówiono zasady organizacji i przebiegu XI Festiwalu Dalekowschodnich Sztuk Walki, zaplanowanego na 19 października 2008 roku w Gliwicach.
Ustalono między innymi, że:
bezpośrednim organizatorem XI Festiwalu w Gliwicach będzie z ramienia Federacji znany instruktor jiu-jitsu goshin-ryu z Gliwic – mistrz Paweł Bomastyk,
w przeddzień Festiwalu, to jest w sobotę 18 października 2008 roku w tym samym miejscu odbędzie się okolicznościowe seminarium Polskiego Centrum Jiu-Jitsu Goshin-Ryu z okazji 60-tej rocznicy uprawiania jiu-jitsu przez soke Krzysztofa Kondratowicza 11 dan – z udziałem reprezentacji różnych sekcji tego Centrum,
w trakcie Festiwalu w niedzielę 19 października 2008 roku zostanie wyodrębniona specjalna część, przeznaczona na uroczystości obchodów 60-lecia uprawiania jiu-jitsu przez soke Krzysztofa Kondratowicza 11 dan,
Festiwal odbędzie się według sprawdzonych już w Federacji zasad organizowania festiwali dsw. Będą one ogłoszone w dziale: Festiwale dsw.
Mistrz Jarosław Duczmalewski 7 dan
(system czerwonego feniksa), który jest skarbnikiem Zarządu Głównego Federacji, także przekazał soke Krzysztofowi Kondratowiczowi 11 dan życzenia pomyślności zarówno
dla niego, jak i Polskiego Centrum
Jiu-jitsu Goshin-ryu.
W trakcie spotkania soke Krzysztof Kondratowicz 11 dan przedstawił – do wykorzystania w przygotowywanej książce - kilka ciekawych epizodów ze swojego życia, które tu przytaczamy w ogólnych zarysach:
Łuny na Wołyniu
Urodził się i wychowywał w mieście Łuck na Wołyniu, należącym obecnie do Ukrainy, a leżącym przed II wojną światową na wschodnich terenach Rzeczypospolitej. Jak powszechnie wiadomo, w czasie tej wojny na Wołyniu miały miejsce zakrojone na szeroką skalę pogromy Polaków, dokonywane przez Ukraińców. Były to zabójstwa, prawdziwe rzezie, przeprowadzane w najbardziej wymyślny sposób, rabowanie mienia i palenie domostw.
Soke Krzysztof Kondratowicz wspominał, że niemal co noc z okien swojego domu w Łucku on i jego rodzina widzieli łuny palonych przez Ukraińców okolicznych gospodarstw Polaków, a następnie niektórych z uciekinierów, którym udało się uratować z rzezi. W samym Łucku było w miarę spokojnie, ponieważ stacjonowały tu silne oddziały niemieckiej żandarmerii, co powodowało, że ukraińscy nacjonaliści nie mieli takiej śmiałości atakować domostwa Polaków, jak w okolicznych wioskach.
Niemniej jednak w celu zabezpieczenia się przed atakiem Ukraińców ojciec soke – Bronisław Kondratowicz zainstalował specjalne okiennice, które były zawsze zamykane na noc, a on sam wraz z młodocianym soke całe noce czuwali w domu ze specjalnie przygotowanymi różnymi narzędziami walki, głównie siekierami. Atak Ukraińców następował bowiem zwykle w nocy poprzez wrzucenie przez napastników do mieszkania granatów lub jakiegoś środka zapalającego, co powodowało paniczną ucieczkę mieszkańców na zewnątrz – prosto w ręce czekających nacjonalistów z UPA. Zabijali oni schwytanych Polaków bez litości i zwykle w wielkich męczarniach.
Po pewnym czasie ojciec soke – Bronisław Kondratowicz do obrony przed Ukraińcami zdobył nawet nie wiadomo w jaki sposób pistolet typu Nagant, z którym od tego czasu nie rozstawał się.
Spotkanie z oddziałem UPA
Sam młodociany soke Krzysztof Kondratowicz miał też niecodzienne spotkanie z ukraińskimi nacjonalistami, z którego uratował się w dosłownie cudowny sposób.
Mianowicie tuż przed Wigilią wybrał się kilka kilometrów za Łuck do lasu, aby przynieść choinkę do domu na święta. Kiedy już ściął wybraną choinkę i na sznurze ciągnął ją po śniegu do domu, nagle otoczył go kilkudziesięcioosobowy oddział UPA. Brodaci upowcy stwierdzili, że jest on Polakiem (Lachem) i z tego powodu zaraz go zabiją.
Wówczas soke Krzysztof Kondratowicz gwałtownie zaprzeczył temu, że nie jest Polakiem, tylko Ukraińcem, i że w związku z tym nie powinni go zabijać. Nadmienić trzeba, że wychowując się w Łucku wśród Ukraińców posługiwał się językiem ukraińskim płynniej, niż niejeden Ukrainiec.
Upowcy jednak stwierdzili, że na pewno jest Polakiem, bo nosi polską czapkę, tzw. rogatywkę. Soke Krzysztof Kondratowicz po ukraińsku odparł, że nosi ją dlatego, że nie ma innej czapki, ale jeśli im ona przeszkadza, to natychmiast ją wyrzuci. Po czym zerwał czapkę z głowy i cisnął na ziemię.
Było to dla niego bardzo tragiczne zdarzenie, ponieważ pochodził z nader patriotycznej rodziny, a on sam - jako młody chłopak - miał zwyczaj z patriotycznych pobudek stać na baczność nawet gdy polski hymn brzmiał przez radio. Jednak zdarzenie to miało miejsce w sytuacji nadzwyczajnej, oczywistego zagrożenia życia.
Ale upowcy nie dawali za wygraną i stwierdzili, że na pewno jest Lachem, bo inaczej po co ciągnąłby z lasu choinkę na zbliżającą się akurat katolicką Wigilię, a przecież Ukraińcy obchodzą święta Bożego Narodzenia dopiero dwa tygodnie później. Wtedy soke Krzysztof Kondratowicz natychmiast przytomnie i po ukraińsku odrzekł, że to dlatego, iż za dwa tygodnie takich choinek nie byłoby już w okolicy, bo wytną je Polacy na swoją Wigilię.
Upowcy nie byli tym przekonani, ale mieli wątpliwości, gdyż schwytany mówił płynnie po ukraińsku, a nie chcieli przecież zabijać swojego. W celu rozwiania wątpliwości polecili, aby soke Krzysztof Kondratowicz przeżegnał się. Dobrze bowiem wiedzieli (i soke, pomimo swojego młodocianego wieku, też dobrze o tym wiedział), że Polacy zwykle nie potrafili przeżegnać się po ukraińsku (trzy razy i w odpowiedniej kolejności), zwłaszcza w wielkim stresie. Jednak soke Krzysztof Kondratowicz znów wykazał zadziwiającą przytomność w chwili takiego zagrożenia życia i bezbłędnie przeżegnał się, jak należy. Uzbrojeni po zęby brodaci Ukraińcy podrapali się wtedy z zakłopotaniem w zmierzwione brody i poszli dalej „Lachiw riezaty” (ukr. 'rżnąć Polaków').
A soke Krzysztof Kondratowicz zaraz odnalazł swoją czapkę rogatywkę i szczęśliwie powrócił z choinką do domu.
Niedawno soke Krzysztof Kondratowicz przebywał z gościnną wizytą w sekcjach jiu-jitsu na Wołyniu i znów zadziwiał miejscowych doskonałą znajomością języka ukraińskiego. Nie wspominał im jednak o swoich wojennych przeżyciach z ich przodkami.
„Syn pułku” w I Armii WP
Soke Krzysztof Kondratowicz, pomimo młodocianego wieku, ciągle szukał możliwości aktywnego włączenia się do działań wojennych. Kilkakrotnie próbował wstąpić do działającej na tych terenach słynnej 27 Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej, jednak przedstawiciele tej formacji stwierdzali, że jest za młody, aby chodzić po bagnach (partyzanci działali bowiem przede wszystkim na terenach bagnistych) i że powinien zostać w domu chroniąc matkę i młodszą siostrę.
Kiedy jednak w 1944 roku na teren Łucka wkroczyła Armia Czerwona i wraz z nią jednostki polskiej I Armii Wojska Polskiego, wówczas matka soke osobiście zaprowadziła go do swojego krewnego, który służył w tej Armii i ze łzami w oczach oddała mu go pod opiekę. Stwierdziła, że lepiej, aby trafił on do polskiego wojska i pod opiekę krewnego, niż do innej armii, bo – jak go zna – i tak jej ucieknie do wojska. W ten sposób młodociany soke Krzysztof Kondratowicz trafił do I Armii WP i – z uwagi na swój wiek - został tak zwanym „synem pułku”.
Niemal od razu brał aktywny udział w działaniach wojennych, zajmując się przede wszystkim dostarczaniem amunicji żołnierzom swego pułku do okopów na linii frontu. Było to zadanie szczególnie niebezpieczne, ponieważ Niemcy z upodobaniem polowali na poruszających się w otwartym terenie młodocianych żołnierzy, którzy z trudem zarówno w dzień, jak i w nocy taszczyli ciężkie skrzynki z amunicją. Soke Krzysztof Kondratowicz wspomina, że niezliczoną liczbę razy cudem ocalał w takich sytuacjach, gdy niemieckie kule świstały ze wszystkich stron jego głowy.
Soke Krzysztof Kondratowicz wyraził przekonanie, że ocalił życie w tak wielu sytuacjach być może dlatego, iż nigdy nie rozstawał się z cudownym medalikiem św. Krzysztofa, który podarowała mu matka. Medalik ten z pietyzmem przechowuje do dziś. Zaprezentował go też swoim rozmówcom.
Niezwykła pamiątka soke Krzysztofa Kondratowicza 11 dan -
cudowny medalik św. Krzysztofa, który podarowała mu matka
i z którym nie rozstawał się nigdy. Według jego przekonania
to ten medalik, który do dziś przechowuje z pietyzmem,
ocalił mu życie w tak wielu sytuacjach.
Z tamtych tragicznych, wojennych lat soke Krzysztof Kondratowicz przechowuje też drugą bardzo osobistą pamiątkę - orzełek z czapki, którą nosił jako „syn pułku” w I Armii WP. Tę pamiątkę również zademonstrował swoim rozmówcom.
Inna bardzo osobista pamiątka
soke Krzysztofa Kondratowicza 11 dan
z czasów wojny.
Orzełek z żołnierskiej czapki,
w której jako „syn pułku” w I Armii WP
dostarczał pod kulami amunicję
do okopów na linii frontu.
Wśród wojennych wspomnień, w pamięci soke Krzysztofa Kondratowicza utkwiły szczególnie przeżycia z rejonu Łukowa, który przekraczał w 1944 roku w składzie I Armii WP. Wspomina, że rowy przy drogach, którymi poruszały się oddziały, pełne były niepochowanych jeszcze trupów niemieckich żołnierzy, poległych w czasie walk z Armią Czerwoną. Był to z jednej strony widok przerażający, a z drugiej dawał swoistą satysfakcję za lata okupacji i poniżeń.
Po demobilizacji z wojska soke Krzysztof Kondratowicz trafił do AWF w Warszawie – jako student I-go rocznika po wojnie. Z kolei po ukończeniu AWF-u znów trafił do ... wojska, ponieważ otrzymał nakaz pracy w wojsku, ale jako oficer. Tym samym w wojsku spędził większą część swojego życia. Jednak są to tematy na następną opowieść. Kwestie te zostaną przedstawione w przygotowywanej książce.
Do kolejnego spotkania dojdzie prawdopodobnie pod koniec sierpnia br.
Tymczasem życzymy zdrowia i pomyślności naszemu wielkiemu mistrzowi.
Użyte tu fotografie i teksty należą do właściciela tej strony. Kopiowanie lub wykorzystywanie jakichkolwiek fotografii lub fragmentów tekstu bez pisemnej zgody właściciela strony jest zabronione. Naruszenie tych praw w razie ujawnienia grozi odpowiedzialnością cywilną i karną.